W słuchawce zapadła gęsta, dusząca cisza. Słychać było jedynie daleki szum obcego biura. Po kilku sekundach odezwał się niepewny głos Marcina, zniekształcony telefonem.
— Ola, może się pomyliłaś? O czym ty w ogóle mówisz?
Aleksandra stała pośrodku sypialni skąpanej w obojętnym, porannym świetle. Jej wzrok tkwił w otwartej szkatułce na toaletce. Rzeźbiona, z ciemnego drewna — prezent Marcina na pierwszą rocznicę ślubu. Czerwony aksamit wewnątrz świecił pustką w dwóch najważniejszych przegródkach.
Tam, gdzie jeszcze wczoraj rano leżał cienki złoty łańcuszek z zawieszką-kropelką i drobne kolczyki-wkręty, teraz ziały dwie smutne, samotne wgłębienia. Nie pomyliła się. Nosiła te kolczyki prawie codziennie, a wczoraj po raz pierwszy od miesiąca odłożyła je do szkatułki, zakładając inne. Pamiętała to z rytualną dokładnością.
— Nie pomyliłam się — jej głos był równy i chłodny jak stal. Bez paniki. Sama, lodowata wściekłość. — Zniknął mój złoty łańcuszek. I kolczyki. Te, które twoja mama dała nam na ślub.
— Poczekaj, może odłożyłaś je gdzieś indziej? Wiesz, tak odruchowo…
— Nie, Marcin — przerwała mu stanowczo. Jej palce zacisnęły się na telefonie. — Nigdzie ich nie przekładałam. I to nie wszystko. Pamiętasz nowy flakon „Chanel”, który przywiozłeś mi z delegacji? Jego też nie ma. Wczoraj dopiero zdjęłam z niego folię. A wisienka na torcie — z mojego portfela w przedpokoju zniknęło pięćset złotych. Dokładnie jeden banknot. Wczoraj w tym domu był tylko jeden gość. Twoja siostra — Lena.
*
Ruszyła przez mieszkanie. Każdy krok brzmiał jak uderzenie młota wbijającego gwóźdź w trumnę ich spokoju. W przedpokoju otworzyła torebkę, wyciągnęła portfel. Otworzyła go jak podczas eksperymentu śledczego. Wszystko się zgadzało.
Drobne, karty bankowe i puste miejsce, gdzie wczoraj leżał nowy, sztywny banknot — świeżo wypłacony z bankomatu na weekend. Przypomniała sobie, jak Lena, przechodząc obok komody, rzuciła krótkie spojrzenie na jej torebkę. Wtedy wydawało się to zwykłą ciekawością. Teraz miało groźny, drapieżny sens.
— Lena? Ola, no coś ty… Tak, jest roztrzepana, potrafi palnąć coś bez zastanowienia, ale żeby kraść? To przesada. Jesteś pewna, że…
— Mogła to zrobić, Marcin. I zrobiła! — Aleksandra nie krzyczała, ale jej głos miał ostrą, dźwięczącą nutę, która przecinała powietrze. Nie mógł uwierzyć. Bronił siostry, zamiast jej. W jego tonie słyszała nie chęć rozwiązania problemu, ale instynktowne zamiatanie skandalu pod dywan.
— Siedziała tu, piła moją herbatę, uśmiechała się do mnie, a jednocześnie patrzyła, co może zabrać. Wiedziała, że nie będę jej pilnować w moim domu…
*
Aleksandra opadła na brzeg łóżka, jakby nagle zabrakło jej sił. Telefon w dłoni był gorący — jakby rozgrzany jej wściekłością. Głos Marcina wciąż brzmiał jej w głowie.
— Ola… Poczekaj. Porozmawiam z Leną. To może być jakieś nieporozumienie. Może przypadkiem…
— Przypadkiem ukraść złoto, perfumy i pieniądze? — jej głos nawet nie drgnął. Pauza była gorsza niż krzyk. — Słyszysz, co mówisz?
Po drugiej stronie zapadł przeciągły, bezradny oddech. Klasyczna próba wygładzenia sytuacji. Dziś nieskuteczna.
— Nie mogę teraz rozmawiać — wymamrotał. — Mam zebranie. Wieczorem o tym pogadamy…
— Nie. Wieczorem będzie za późno. — Ola podeszła do okna i gwałtownie odsunęła zasłonę. Słońce uderzyło ją w oczy, ale nie odwróciła wzroku. — Dzisiaj. Do wieczora. Moje rzeczy mają wrócić. Jak tego nie zrobicie — naprawdę mnie to nie obchodzi. Ale mają być dzisiaj, Marcin.
Pierwszy raz nie miał żadnej odpowiedzi. Cisza ciążyła między nimi. W końcu:
— Postaram się.
Połączenie zakończyło się.
*
Ola odłożyła telefon na parapet i zamknęła oczy. Wciągnęła powietrze głęboko — jak ktoś, kto zaraz skoczy do lodowatej wody. Potem wyprostowała się, wróciła do szkatułki i zamknęła ją z cichym kliknięciem. Ból był niemal fizyczny — ale nie od straty rzeczy. Od bezczelności. Od zdrady. Od tego, że ktoś potraktował ją jak naiwną.
Drzwi wejściowe cicho kliknęły. Marcin zawsze wchodził po cichu — ale nie o tej porze.
Aleksandra wyszła do korytarza. W progu stał on — blady, z drżącymi palcami, trzymającymi klucze. Na twarzy mieszanina wstydu i wściekłości.
— Przyznała się? — spytała cicho, z okiem ostrym jak nóż.
Marcin przymknął oczy.
— Powiedziała, że „pożyczyła na chwilę”. Biżuterię — żeby założyć na imprezę. Pieniądze — że odda. Perfumy… „wzięła do przetestowania”. Znając ją… to nie ze złośliwości…
— Gdzie są moje rzeczy? — Ola powtórzyła powoli.
Nie odpowiedział.
I to była odpowiedź.
Wyprostowała się, jakby ktoś wsunął jej w kręgosłup metalowy pręt.
*
— Dobrze. Posłuchaj uważnie. — Jej głos był jasny, pewny, bez wahania. — Bierzesz samochód, jedziesz do niej i masz dwie opcje: albo dzisiaj oddaje mi wszystko — w pieniądzach lub rzeczach — albo możesz się do niej wprowadzić, dopóki nie wymyślicie, co z tym zrobić. Nie będę mieszkać pod jednym dachem z rodziną, która uważa mnie za otwartą szkatułkę.
— Ola… przestań. To moja siostra…
— A ja kim jestem, Marcin? — zrobiła krok, a on cofnął się odruchowo. — Kobietą, z którą żyjesz? Którą miałeś wspierać? Czy tą, której rzeczy można pozwolić ukraść, żeby „nie robić afery”?
Otworzył usta, zamknął, spuścił wzrok.
— Dzisiaj wybierasz — dodała cicho. — Nie między mną a nią. Między przyzwoitością a tchórzostwem.
Stał przez chwilę bez słowa, jakby widział ją po raz pierwszy.
Kilka minut później znów stał w drzwiach, zakładając buty.
Przed wyjściem rzucił:
— Załatwię to.
Ola skinęła głową — bez wiary, ale z godnością.
Drzwi zamknęły się za nim.
Została sama. Zamknęła szkatułkę, jakby zamykała książkę, do której nie wróci. Potem powiedziała głośno — tak, jakby przypieczętowywała decyzję:
— Jeśli dzisiaj mi tego nie zwróci… jutro spakuję swoje rzeczy.
To nie była groźba.
To był koniec.
I początek jej własnego wyboru.