Leona oparła czoło o zimną szybę, obserwując, jak za oknem zapalają się wieczorne światła. Z dołu narastał szum samochodów — godzinny szczyt w sypialnej dzielnicy powoli wygasał. Kawalerka na piątym piętrze starego bloku kosztowała ich osiemnaście tysięcy miesięcznie i za każdym razem, gdy Leona przelewała pieniądze właścicielce, mimowolnie liczyła, ile metrów kwadratowych własnego, kredytowego mieszkania mogliby już mieć za te kwoty. Mieszkanie było niezłe — z remontem, nowymi meblami, ale cudze. Wiecznie cudze.

Klucz zgrzytnął w zamku i w drzwiach stanął Markus, uginając się pod ciężarem dwóch wypchanych siatek z pobliskiego supermarketu.

— Kolację przyniosłem — rzucił, zdejmując kurtkę. — Pierogi. Jemy?

Leona tylko skinęła głową, zeskoczyła z parapetu i ruszyła mu naprzeciw. Markus rozpakowywał już zakupy na kuchennym stole, wyciągając mięso mielone, warzywa i paczkę pierogów. Zatrzymała się w progu, obserwując każdy jego ruch. Trzy miesiące od dnia ich cichej rejestracji w urzędzie stanu cywilnego. Bez białej sukni, bez hucznej zabawy i okrzyków „Gorzko!” — tylko dwóch świadków, skromny bukiet i kieliszek prosecco w kawiarni po drugiej stronie ulicy. Uważali wtedy, że najważniejsze jest to, że są razem, a nie wydawanie ostatnich oszczędności na ceremonie.

Leona pracowała na siebie — freelancerka, grafik. Projektowała logotypy, opakowania, strony internetowe. Zarobki skakały od dwudziestu pięciu do czterdziestu tysięcy miesięcznie, zależnie od napływu zleceń. Markus miał stabilne pięćdziesiąt tysięcy jako menedżer w firmie budowlanej. Razem starczało na wynajem, jedzenie, rachunki i rzadkie wypady do kina. Odkładali — powoli, ale konsekwentnie — pięć–siedem tysięcy miesięcznie na wkład własny. Ich wspólne marzenie, ich przyszła twierdza.

*

Żyli oszczędnie, bez szaleństw. Gotowali w domu, ubrania kupowali na wyprzedażach, wieczory spędzali na kanapie z serialami. Ale byli szczęśliwi — bo razem.

Po kolacji Markus utkwił wzrok w ekranie telefonu, a potem westchnął ciężko.

— Leon, dzwoniła dziś mama.

— I co? — nie oderwała wzroku od kubka z herbatą.

— Proponuje, żebyśmy przeprowadzili się do niej. Tymczasowo.

Leona wolno odstawiła kubek, czując, jak w środku wszystko się ściska.

— Do twojej matki? Na stałe?

— Nie, na rok, maksymalnie. Dopóki nie uzbieramy na wkład. Zobacz — ożywił się — płacimy osiemnaście tysięcy miesięcznie. W rok to ponad dwieście. Ogromne pieniądze. Przyspieszymy dwa razy.

— Markus, nie. Nie chcę.

— Dlaczego? Ma trzypokojowe, przestrzeń ogromna. Dostaniemy osobny pokój. Ty będziesz mogła pracować.

— Ja pracuję z domu, Markus! Całe dnie będę siedzieć w czterech ścianach z twoją matką! Ty rozumiesz, co to znaczy?

— Mama nie jest potworem — skrzywił się. — Jest samotna. Tata nie żyje, mieszka sama w dużym mieszkaniu. Pomożemy jej, a ona pomoże nam.

— Nie — powtórzyła twardo Leona. — Temat zamknięty.

Ale Markus nie odpuszczał. Przez dwa tygodnie łagodnie, ale uporczywie naciskał: liczył pieniądze, snuł kolorowe scenariusze, przekonywał, że Klara jest dobra i łagodna.

— Prawie jej nie zauważysz — zapewniał. — Ma swój rytm, ty swój. Pomyśl, Leon… nasze mieszkanie. Nasze.

W końcu się poddała. Uznała, że dla ich przyszłości może wytrzymać. Rok — to nie wieczność.

Klara powitała ich w progu swojego starego, przedwojennego mieszkania z szeroko otwartymi ramionami. Kobieta po sześćdziesiątce, z krótką siwą fryzurą i przenikliwym spojrzeniem.

*

— W końcu! Wchodźcie, rozgośćcie się! Mieszkanie duże, miejsca starczy dla wszystkich!

I rzeczywiście — wysokie sufity, parkiet, masywne meble. Pokój młodych był jasny, z widokiem na zielone podwórze. Markus, rozpakowując walizki, uśmiechał się szeroko:

— Widzisz? Wszystko dobrze. Damy radę.

Przez pierwsze dni Leona starała się całym sercem: wstawała przed wszystkimi, robiła śniadania, sprzątała, gotowała obiady. Klara była początkowo uprzejma, chwaliła jedzenie, dziękowała. Ale szybko zaczęły się „dobre rady”.

— Leoniu, przesuszyłaś mięso. Następnym razem pilnuj czasu.

— Dywan w salonie trzeba odkurzać pod włos, nie jak popadnie.

— Bieliznę składa się inaczej, ja ci pokażę.

Leona zaciskała zęby i kiwała głową. Nie skarżyła się Markusowi, wracającemu z pracy wyczerpanemu. Na jego pytania odpowiadała: „Wszystko dobrze”. Nie chciała brzmieć jak awanturnica.

Po miesiącu teściowa zaczęła wchodzić do ich pokoju bez pukania. Raptownie otwierała drzwi i zastawała Leonę przy pracy.

— Co robisz? Aha, znowu komputer. Posłuchaj, zejdź do kuchni, naczynia od wczoraj nieumyte.

— Klaro, mam pilny projekt…

— Zrobisz później. Teraz potrzebuję pomocy.

Leona, zostając sama, oddychała ciężko, próbując opanować drżenie rąk. „Rok — powtarzała sobie. — Tylko rok”.

W drugim miesiącu uwagi stały się otwarte i ostre. Klara potrafiła stać za jej plecami i cmokać z pogardą.

— I to ty nazywasz pracą? Klikać w guziki? W moich czasach kobiety dźwigały maszyny w fabrykach, a nie siedziały w internecie.

— To współczesny zawód, Klaro. Zarabiam pieniądze.

— Jakie pieniądze? Grosze! Lepsze by było, gdybyś umyła podłogę.

Leona próbowała tłumaczyć, pokazywała projekty, ale teściowa tylko machała ręką. Napięcie rosło. Leona zaczęła się odzywać ostro.

— Nie będę przesmażać kotletów! Nie pasuje — ugotuj sama!

— Jak ty się do starszych odzywasz?!

*

Leona siedziała przy laptopie, kiedy drzwi znowu otworzyły się bez pukania. Klara weszła prawie bezszelestnie, ale jej spojrzenie było tak ciężkie, że powietrze zgęstniało.

— Znowu projekt? — jej głos był lodowaty. — A ja tu sama w kuchni haruję. Mogłabyś pomóc.

Leona powoli podniosła wzrok.

— Mam deadline za trzy godziny. Muszę skończyć.

— Oj tam, „deadline”… — machnęła ręką Klara. — Naciskasz te swoje klawisze, a w domu roboty po sufit. Markus wróci, zmęczony, a ty nawet zupy nie zrobiłaś.

— Dziś jest mój dzień pracy, nie gotowania — powiedziała spokojnie. — Ustaliliśmy podział obowiązków.

— To wy ustaliliście — syknęła Klara — a ja jestem przyzwyczajona, że kobieta odpowiada za dom.

Wysłała ostatnie spojrzenie pełne pretensji i wyszła, trzaskając drzwiami. Leona poczuła ścisk w gardle, ale zmusiła się do dalszego pisania. Słowa jednak rozlewały się na ekranie, dłonie drżały. „Rok. Obiecałam sobie rok”.

Wieczorem Markus wrócił zmęczony, ale zadowolony. Zatrzymał się w kuchni, gdy zobaczył Klarę z zaciśniętymi ustami.

— Markus, porozmawiaj ze swoją żoną — oznajmiła z wyrzutem. — Cały dzień sama sprzątam. A ona tylko siedzi przed komputerem. Ja tak nie dam rady.

Leona pojawiła się w drzwiach akurat wtedy, gdy teściowa teatralnie westchnęła.

— Pracowałam — powiedziała cicho. — To moja praca. Zarabiam na niej.

— A ile ty tam zarabiasz? — prychnęła Klara. — Na mieszkanie i tak nie uzbieracie.

Markus uniósł ręce, zmęczony tym wszystkim.

— Dobrze, dobrze… porozmawiajmy spokojnie. Mamo, dzięki, że pomagasz, ale Leona też pracuje…

*

— Pracuje?! — przerwała Klara. — Popatrz na dom! Kurz, naczynia… Wszystko na mojej głowie! Nie po to was tu wpuściłam, żeby całe gospodarstwo ciągnąć sama!

Leona poczuła, jak w jej wnętrzu pęka ostatnia cienka nitka.

— Ty nas nie „wpuściłaś”. To miało być czasowe — powiedziała ostro. — Ale to nie znaczy, że mam porzucić pracę i zostać twoją gosposią.

Klara aż zrobiła się biała.

— Ty… jak śmiesz tak się do mnie odzywać?!

— Bardzo prosto. Bo mam dość.

W tym momencie drzwi otworzyły się — Markus wszedł, trzymając torbę z zakupami. Stanął jak wryty, czując napięcie w pokoju.

— Co się tu dzieje?

Klara od razu zwróciła się do niego:

— Synku, twoja żona… ona…

Ale Leona przerwała:

— Wyprowadzamy się. Dziś.

Torba spadła Markusowi z rąk, jabłka potoczyły się po podłodze.

— Leon… chwila. Przecież mieliśmy umowę…

*

— Mieliśmy — odparła twardo. — Mieliśmy się szanować. Ale tutaj nie ma szacunku. Albo wynosimy się teraz, albo ja wychodzę sama.

Zapadła ciężka cisza.

Markus spojrzał najpierw na matkę, potem na żonę. W oczach Leony widział łzy, ale też determinację.

I dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo ją to wszystko złamało.

Zrobił krok.

— Pakuj się, Leon. Idziemy.

Klara aż krzyknęła:

— Markus?! Ty… ty mnie zostawiasz dla niej?!

Zamknął oczy.

— Wybieram moją rodzinę. A ty, mamo, nie masz racji.

Leona poczuła, jak ogromny ciężar spada jej z ramion. Prawie nie mogła uwierzyć.

Nową kawalerkę wynajęli po dwóch dniach — mniejszą, skromniejszą, dalej od centrum. Ale jej klucze w dłoni Leony były jak wolność.

Gdy rozpakowali ostatnie pudła, Markus podszedł i objął ją delikatnie.

— Przepraszam. Powinienem był zobaczyć to wcześniej.

Oparła głowę o jego ramię.

— Najważniejsze, że teraz jesteśmy tu. Razem. Sami.

Za oknem szumiała wieczorna dzielnica, ale w ich małym mieszkaniu panował spokój i ciepło — pierwszy raz od wielu miesięcy.