Marianna Engel, rozparta na kanapie jak na tronie, leniwie mieszała łyżeczką herbatę. Jej palce, obciążone masywnymi, połyskującymi pierścieniami, mieniły się w ciepłym świetle lampy. Na kolanach miała otwarty magazyn, ale jej oczy — przymrużone, ostre — śledziły nie modę, lecz każdy ruch Eleonory.

Eleonora po raz kolejny próbowała zapiąć zacinający się suwak w starej torbie, z której wystawały ubrania. Chciała to skończyć jak najszybciej, by przestać czuć na sobie ten natarczywy, oceniający wzrok. Odkąd Marianna — teściowa, a w myślach Eleonory „Generał w spódnicy” — raczyła „tymczasowo” wprowadzić się do nich, spokój w domu przepadł.

— Eleonorciu — głos Marianny zaskrzypiał jak stare drzwi — chyba znowu zapomniałaś przetrzeć kurz z ramki na komodzie. Tam stoi zdjęcie mojego zmarłego męża, niech spoczywa w pokoju. Naprawdę tak trudno okazać trochę szacunku?

Eleonora zacisnęła wargi. Przecierała tę ramkę codziennie, czasem nawet trzy razy, ale teściowa i tak zawsze znajdowała powód, by ją ukłuć.

— Już to zrobię, pani Marianno — odpowiedziała cicho, nie odwracając głowy.

— No i świetnie — kiwnęła ta, upijając łyk herbaty. — Bo Leonard twierdzi, że w ogóle przestałaś dbać o dom.

Leonard… Jej mąż, który ostatnio całkowicie znalazł się pod wpływem matki. Każde jej słowo, każda skarga — i już powtarzał jak z taśmy: „Eleonora, mama mówiła…”

W końcu zamek puścił. Eleonora podniosła wzrok i zobaczyła kurtkę Leonarda rzuconą w przedpokoju, a obok — porzucone adidasy. Przypomniała sobie ich rozmowę z poprzedniego wieczoru.

*

— Leo, twoja mama jutro wyjeżdża, prawda? — zapytała ostrożnie.

— No… — podrapał się po karku. — Mówi, że zostanie jeszcze tydzień, bo musi załatwić jakąś sprawę.

— Jaką sprawę? — zdziwiła się Eleonora.

— Nie wiem, coś tam jej potrzebne.

— Leo, ona mieszka u nas już miesiąc! Obiecałeś maksymalnie dwa tygodnie!

Odwrócił się do ściany.

— Co ja mogę zrobić? Przecież nie ma gdzie iść. To moja mama.

To słowo — „mama” — zabrzmiało jak wyrok.

Następnego ranka Eleonora obudziła się od zapachu spalenizny. W kuchni Marianna próbowała usmażyć jajecznicę, ale na patelni leżała czarna, dymiąca masa.

— Dzień dobry, Eleonorciu! — zawołała radośnie teściowa. — Chciałam ci ulżyć, ale chyba mi nie wyszło. Pewnie jesteś przyzwyczajona do swojej mądrej kuchenki, nam, starszym, jest trudniej.

Eleonora otworzyła okno, by wpuścić świeże powietrze. Miała ochotę krzyknąć — kuchenka miała dziesięć lat i niczego „mądrego” w niej nie było.

— Pani Marianno, zwykle sama gotuję — powiedziała spokojnie.

— Ależ proszę cię, chciałam zrobić coś miłego! — machnęła ręką.
— Leon, chodź jeść! — zawołała jak gospodyni domu.

Leonard wszedł i skrzywił się.

— Uuu, mamo, coś się przypaliło!

— To przez twoją żonę, nie nauczyła mnie — odpowiedziała teściowa.

*

Eleonora poczuła, jak fala złości przebiega jej ciało, ale Leonard tylko wzruszył ramionami:

— Mamo, spokojnie, Eleonora później coś zrobi.

Tak minęło kilka następnych dni. Leonard coraz częściej „zostawał w pracy”, zostawiając Eleonorę sam na sam z Generałem.

— Eleonorciu, mogłabyś… — zaczęła Marianna, ale Eleonora przerwała jej.

— Pani Marianno, musimy porozmawiać.

— A po co się kryć? — prychnęła. — Leon, chodź tu, bo twoja żona coś knuje!

Leonard wszedł, jak zwykle pocierając kark.

— Co się dzieje?

— Dzieje się to, że pańska mama — powiedziała spokojnie Eleonora — zamierza mieszkać u nas kolejny miesiąc, jeśli nie dłużej.

— Eleonora, no przecież nie ma gdzie… — zaczął.

— A ja mam gdzie? — przerwała. — Moje życie zamieniło się w koszary. Nie mogę normalnie funkcjonować we własnym mieszkaniu — moje rzeczy są ruszane, moje nawyki wyśmiewane.

— Nie przesadzaj, jesteśmy rodziną! — wtrąciła teściowa.

— My z Leonardem jesteśmy rodziną — odcięła Eleonora. — A pani jest jego matką. I między nami istnieją granice.

— Granice?! — fuknęła Marianna. — Co za brednie! W rodzinie nie ma granic!…

Cisza zawisła w powietrzu jak napięta struna.

*

Leonard spojrzał najpierw na matkę, potem na Eleonorę — jakby dopiero teraz dostrzegł, że konflikt od tygodni przeżera ich dom jak ogień. Ale zamiast zareagować, jak zawsze cofnął się o krok — tam, gdzie łatwiej nie widzieć.

— Eleonora… — zaczął, lecz głos mu się załamał. — Nie komplikujmy…

— To nie ja komplikuję, Leo — jej spojrzenie było pewne, ostre. — To twoja mama mieszka tu miesiąc, łamiąc każdą moją granicę. Mówiłeś: dwa tygodnie. Obiecałeś.

Marianna parsknęła, zimno i pogardliwie.

— Oczywiście, winni są wszyscy wokół, tylko nie ty, Eleonorciu. Gdybyś miała odrobinę charakteru, wszystko byłoby prostsze.

— To moje mieszkanie — Eleonora po raz pierwszy podniosła głos. — I nie zamierzam dalej żyć w strachu, że ktoś przeszukuje moje szafy, krytykuje moje rzeczy, moje jedzenie, moje życie!

Jej dłonie drżały, serce waliło jak młot. Zbyt długo milczała. Zbyt długo znosiła.

— Leo — wyszeptała, ale stanowczo — powiedz jasno. Ona wyjeżdża?

Zapadła ciężka, obezwładniająca cisza.

W końcu Leonard zrobił krok w stronę matki.

— Mamo… może naprawdę… powinnaś wrócić do siebie. Pomożemy ci. Zorganizuję transport, załatwimy wszystko, czego potrzebujesz…

— Ty śmiesz?! — syknęła Marianna, gwałtownie wstając. — Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam? I teraz jakaś młoda dziewucha…

*

— Nie pozwalam tak mówić! — głos Eleonory zabrzmiał mocno, zdecydowanie. — Jestem jego żoną. A jeśli pani szanuje syna — szanuje też jego wybór.

Marianna pobladła. Jej spojrzenie stało się chaotyczne, ostre, niemal przestraszone.

— Leo… — wyszeptała cienko. — Nie wyrzucisz własnej matki?

Leonard przełknął ślinę, spuścił głowę.

— Mamo, nikt cię nie wyrzuca. Ale… mamy własną rodzinę. Musimy żyć sami. Zawsze mówiłaś, że pragniesz spokoju. Masz swoje mieszkanie. I nie jesteś sama.

Marianna osunęła się z powrotem na kanapę — jakby coś w niej pękło.

— Czyli tak… — wyszeptała. — Czyli ona wygrała.

Eleonora odetchnęła głęboko. Nie z triumfu — z ulgi. Podeszła do okna, szeroko je otworzyła. Chłodne powietrze wpadło do środka, jakby niosło ze sobą nowy początek.

Leonard podszedł i dotknął jej ramienia.

*

— Przepraszam. Naprawdę nie widziałem, jak ci ciężko. Myślałem, że to minie samo…

— Nic nie mija samo, Leo — odpowiedziała miękko. — Ale dobrze, że zrozumiałeś. Teraz możemy to naprawić.

Po godzinie walizka Marianny była spakowana. Leonard zamówił taksówkę, pomógł jej znieść rzeczy. Odeszła bez pożegnania, ale po jej minie było widać, że tę porażkę długo będzie nosić w sobie.

Gdy drzwi wreszcie się zamknęły, w mieszkaniu zapadła niespotykana od tygodni cisza. I dopiero wtedy Eleonora uśmiechnęła się — pierwszy raz od dawna.

— Udało nam się — szepnęła.

Leonard objął ją delikatnie.

— Nie nam, Elu. Tobie. A ja… w końcu zrozumiałem, że muszę dorosnąć.

I w tej chwili Eleonora poczuła, że ich dom znów należy do nich. A ich związek — może wreszcie zacząć oddychać.