Lucja wpadła do mieszkania, nawet nie zdejmując mokrego od listopadowej pluchy płaszcza. W przedpokoju pachniało wilgocią, piwem i wczorajszą zupką instant. Marek stał przy kuchence w pogniecionej koszulce, trzymając w dłoni łyżkę, jakby to mogło go usprawiedliwić.

— Co ty znowu krzyczysz? — zmarszczył brwi. — Tylko podgrzałem owsiankę.
Owsiankę?! — Lucja rzuciła na stół teczkę z dokumentami. — Kuba z księgowości powiedział mi, że znowu widzieli cię w sklepie z moją kartą. Mówiłam jasno — koniec, dostępu nie ma!
— No ale… tam był pilaw na promocji…
Pięćset złotych na pilaw?! Ty jesteś normalny?

Marek zaczął bełkotać coś o „coli, pieluchach dla siostrzeńca, papierosach”, ale sam brzmiał jakby mu było głupio.
— Powiedz od razu, że na piwo ci brakowało!
— No… przydałoby się.

— Marek — Lucja uniosła głos — siedziałeś cały dzień w domu. Co mogło być w tym takie „ciężkie”?

On w końcu wybuchł:
— No dawaj, zaczynaj tę swoją piosenkę! Że jestem nikim, że beze mnie byś nie padła!
— Nigdy tak nie powiedziałam.
— Sens ten sam!

Lucja nabrała ostro powietrza.
— Dzisiaj wezwał mnie szef. Pytał o „podejrzane transakcje”. Wątpią w moją wiarygodność. Przez ciebie.
— Nie przesadzaj…
— To ty robisz ze mnie pośmiewisko!

I wtedy do mieszkania weszła Elżbieta, teściowa — oczywiście bez zdejmowania kurtki.

— Znowu się kłócicie? Lucja po pracy powinna odpocząć…
— A dlaczego „znowu my”? — zapytała chłodno Lucja. — Ja akurat milczałam.

*

Elżbieta westchnęła teatralnie i oparła się o framugę:

— Przyszłam załatwić sprawę. Ja i Sebastian potrzebujemy siedmiuset złotych. Pilnie.
— Na co? — Lucja zamknęła oczy.
— Ojej, Lucynko, czemu od razu jak na przesłuchaniu?
Na co?
— Sebastianowi rozpadły się buty. Porządne kosztują najmniej siedem stów.
— Ma dwie pary.
— Stare!
— Ale nie zniszczone.

Elżbieta zesztywniała:
— Chcesz powiedzieć, że mężczyźnie nie można kupić porządnych butów?
— Za swoje pieniądze — można wszystko — ucięła Lucja.

— Ja dam — wtrącił Marek.
— A z czego? Z tych pieniędzy, których już ci brak na papierosy?

Elżbieta obróciła się na pięcie i trzasnęła drzwiami.

— No i co? — Marek spojrzał na żonę. — Miło ci teraz?
— Mam dość tego cyrku, w którym ja jestem klaunem, a wy widownią, która bije brawo, kiedy wytrząsacie ze mnie pieniądze.
— Sama jesteś sobie winna! Przyzwyczaiłaś nas!
— Winna, bo pomagałam? Serio?!

— Ty zarabiasz, to co — żal ci się podzielić?
— Ja się dzielę. Ale nie muszę utrzymywać twojej rodziny!
— Rodzina to wspólne!
— Więc gdzie twój udział? Gdzie twoja połowa? Opłaciłeś kiedyś rachunki? Internet? Zakupy?

— Ty przecież chcesz wszystko kontrolować!
— Chcę, żebyś dorósł!

Marek odsunął się, jakby dostał w twarz.

— Dość. Nie będę słuchał, jak mnie poniżasz.
— Jeśli to cię „poniża”, to znaczy, że to prawda.

— Chcesz, żebym poszedł pracować jako ochroniarz? Albo magazynier?
— Chcę, żebyś robił cokolwiek. Żebyś nie był pasożytem!
— Jutro zacznę szukać pracy.
— Mówiłeś tak wczoraj. I miesiąc temu.

Zawisła ciężka cisza.

*

— Dobrze — mruknął. — Pogadam z kierownikiem, wezmę nadgodziny…
— Jeśli to kolejna bajka, to ja…
— Ty co? Odejdziesz?
— Ja już stoję nad krawędzią.

— Lucja, przestań. Ty taka nie jesteś.
— Jaka?
— Nie zostawisz mnie. Przecież nam było dobrze.
Tobie było. Dopóki płaciłam.

Rzucił łyżkę, poszedł zapalić. Wrócił mokry i zirytowany:

— Rano pogadamy.
— Nie. Teraz.

— Dziękuję ci czasem? — zapytała nagle. — Czynem, nie słowem?
— W rodzinie się nie „dziękuje”.
— Trzeba, gdy jeden ciągnie, a drugi tylko prosi o dokładkę.

— Dobra, znajdę pracę.
— Kiedy?
— No… po weekendzie.
— Jasne.
— Co „jasne”?!
— Wszystko.
— Znowu zaczynasz!
— Nie. Ja kończę.

Rozległ się telefon — „Sebastian ojciec”.

— Lucja! Masz może tysiąc złotych? Bardzo potrzebne!
— Nie mam. I mieć nie będę.
— Jak to?!
— Kończę finansować wasze „ważne sprawy”.
— Pogadam z Markiem!
— Proszę bardzo. Ale ode mnie już nic nie dostaniecie.

Marek zbielał.

— Wojny im wypowiadasz?
— Nie, Marku. Ja zaczynam żyć inaczej.

Zatrzasnął się w sypialni.
Lucja usiadła przy oknie, patrząc na deszczowy, zimny polski wieczór.

„Jutro powiem wszystko. Do końca. Za każdą cenę”.

*

Noc była ciężka, lepka od myśli. Lucja nie spała ani chwili. Rano cicho spakowała torbę — kilka rzeczy, dokumenty, nic więcej.

Gdy zakładała buty, Marek pojawił się w korytarzu, blady.

— Lucja… ty naprawdę odchodzisz?

— Na kilka dni. Potrzebuję przestrzeni.

— Myślałem… że jak zwykle zmienisz zdanie.
— Właśnie dlatego muszę wyjść.

Usiadł na podłodze, jak człowiek bez sił.

— Przez całą noc myślałem. I wiesz co? Nie wiem, kiedy zacząłem tak bardzo się na tobie opierać.

— Wtedy, gdy przestałeś widzieć we mnie człowieka, a zacząłeś widzieć źródło pieniędzy.

— Nie chciałem… Po prostu się przyzwyczaiłem.
— To nie jest usprawiedliwienie.

— Dobrze. Spróbuję. Znajdę pracę. Tylko nie wychodź…

— Jeśli zostanę, nic się nie zmieni. Muszę odejść, żebyś zrozumiał, że to poważne.

Skinął głową, jakby pierwszy raz coś naprawdę pojął.

— Wrócisz?
— Jeśli zobaczę zmianę — tak.

U Tani — bliskiej przyjaciółki — Lucja pierwszy raz od dawna poczuła ciszę, która nie dusiła. Przyjaciółka podała jej gorącą czekoladę i tylko powiedziała:

— Dobrze zrobiłaś.

*

Trzeciego dnia Marek zadzwonił.

— Lucja… muszę ci coś pokazać.

Spotkali się przy przystanku. Stał tam z teczką, wyraźnie spięty. Podał jej dokumenty.

— Umowa. Grafik. Wynagrodzenie. Zatrudnili mnie w firmie kurierskiej. Jestem po szkoleniu.

Dokumenty były prawdziwe.

— To… szybko — powiedziała cicho.

— Przestraszyłem się. Nie tego, że cię stracę. Tego, kim się stałem. Nie chcę być kimś, na kogo sam nie mógłbym spojrzeć.

Lucja patrzyła na niego długo.

— To ważny krok, Marek.

— To… wrócisz? — zapytał ostrożnie.

Spojrzała na rozświetloną ulicę, na ludzi przechodzących obok.

*

— Tak. Wrócę. Ale nie do tego, co było. Do czegoś nowego — jeśli będziesz tym człowiekiem codziennie. Nie tydzień. Nie miesiąc. Zawsze.

— Będę. Chcę, żeby nam było dobrze. Obojgu.

Lucja uśmiechnęła się lekko.

— To chodźmy do domu.

Szedł obok niej nie pasożyt.
Tylko mężczyzna, który wreszcie postanowił nim zostać.

I to był początek.
Prawdziwy. Zamknięty. Pełen światła.