— Ty to teraz powiedziałeś na serio? — głos Emilii przeciął powietrze tak ostro, że agentka nieruchomości aż drgnęła, jakby ktoś trzasnął drzwiami tuż obok. — Jedna trzecia mieszkania dla twojej matki? Od razu? Bez rozmowy?
Lukas obracał w palcach pęk kluczy od klatki schodowej, jakby to miało go uratować.
— Emmi, no nie denerwuj się tak, — mruknął, udając, że rozmawia o pogodzie. — To normalna rzecz. Mama powinna mieć udział. Przecież to rodzina.
— Rodzina? — Emilia uniosła brwi tak wysoko, że nawet Sophie, agentka, instynktownie cofnęła się pod ścianę. — Przez siedem lat odkładaliśmy pieniądze. Siedem. Lat. Gdzie w tym czasie była twoja mama? Dokładała się czy może modliła się za nasz koszt?
— No i zaczyna się… — Lukas spojrzał na agentkę, jakby szukał ratunku. — Mama wychowywała mnie sama, całe życie…
— I teraz proponujesz jej apartament w naszym przyszłym mieszkaniu jako moralną rekompensatę? — Emilia skrzyżowała ręce. — Lukas, powiem jasno: nie zamierzam mieszkać z twoją mamą pod jednym dachem. Zwłaszcza — za nasze pieniądze.
Agentka próbowała się zaśmiać, ale wyszło tak niezręcznie, że lepiej byłoby, gdyby milczała. Emilia widziała, jak Sophie modli się w duchu, by ta para zniknęła i nie psuła jej transakcji. Ale Emilię wszechświat w tej chwili nie obchodził.
*
Lukas wepchnął ręce do kieszeni, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
— Mama by pomogła. Gotowałaby, sprzątała…
— Oczywiście, — Emilia prychnęła. — I sprawdzała moje garnki w poszukiwaniu grzechów. Tłumaczyła, dlaczego źle myję kuchenkę. I że „Lukas woli inaczej”. O to ci chodzi?
— Przesadzasz, — machnął ręką zirytowany. — Mama jest normalna. I możemy nie robić scen przy Sophie? Jesteśmy dorośli.
Emilia spojrzała na niego w taki sposób, że zamilkł natychmiast. Wzięła głęboki oddech, odwróciła się do agentki:
— Dziękujemy za prezentację. Mieszkanie jest świetne. Ale już wychodzimy.
Sophie odetchnęła z wyraźną ulgą — wyglądała, jakby była gotowa osobiście wezwać im windę i taksówkę, byleby tylko skończyć tę scenę.
W korytarzu, gdy drzwi windy się zamykały, Lukas pochylił się do Emilii:
— Emmi, no czemu robisz z tego dramat? To nic strasznego. Mama po prostu będzie blisko. Sama mówiłaś, że nie wyrabiasz się ze wszystkim w domu. Pomogłaby.
— Lukas, — Emilia oparła się plecami o zimną ścianę windy, czując ciężar narastający w piersi, — blisko to jedno. A jedna trzecia mieszkania — to coś zupełnie innego. To klucze. Rozumiesz? K-L-U-C-Z-E. Będzie wchodzić, kiedy zechce. Bez pytania. Ty tego chcesz?
— Jesteś egoistką, — wypalił. — Mama ciągnęła mnie sama, a ty nawet odrobiny szacunku nie potrafisz okazać.
— Szacunku? — Emilia roześmiała się tak ostro, że winda jakby wypełniła się odłamkami irytacji. — Mieliśmy kupić nasze mieszkanie. Nasze znaczy: decydujemy razem. A ty zdecydowałeś już wszystko. Sam. Gratuluję.
Wieczorem w domu powietrze było tak gęste, że można było je smarować po ścianach. Lukas trzasnął drzwiczkami szafy i, nie patrząc na Emilię, zapytał:
*
— No więc? Uspokoiłaś się?
— Tak, — odpowiedziała spokojnie, choć ręce jej drżały. — Odchodzę.
Zamarł, jakby ktoś wyłączył w nim światło.
— To żart?
— Nie. Składam pozew o rozwód.
— Z czego niby?! — głos przeszedł w histeryczny ton.
— Z tego, że uważasz za normalne podejmować decyzje za mnie. Z tego, że jestem dla ciebie dodatkiem do twojej mamy. Z tego, że nie widzisz w tym absolutnie żadnego problemu.
— Emmi, zwariowałaś. Gdzie pójdziesz? Nie mamy nic!
— Mamy oszczędności. Połowa — zgodnie z prawem — jest moja. Wystarczy.
Zrobił krok, jakby chciał ją chwycić za rękę, lecz zrezygnował i cofnął się.
— Straszyć mnie będziesz? Serio?
*
Emilia nie odpowiedziała. Przeszła obok niego do sypialni, otworzyła szafę i zaczęła pakować rzeczy do torby. Każdy ruch był ostry, precyzyjny, jakby bała się, że jeśli się zatrzyma, to pęknie.
— Emmi, daj spokój, — głos Lukasa był cichszy, ale nie łagodniejszy. — Pokłóciliśmy się, tyle. Jutro wszystko omówimy.
— Nie jutro, — nie odwróciła się. — Jutro znowu powiesz, że przesadzam. Że „mama jest normalna”. Że „rodzina tak powinna”. Mam dosyć bycia statystką we własnym życiu.
W odbiciu na drzwiach szafy widziała jego twarz — zagubioną, wściekłą, przestraszoną.
— Przecież cię kocham, — powiedział niemal szeptem. — To nie wystarcza?
Emilia obróciła się, trzymając w rękach poskładaną odzież.
— Miłość to słuchanie drugiej osoby. Nie stawianie jej przed faktem.
Lukas zamknął usta, bo żadnych słów nie potrafił znaleźć.
Zasunęła zamek w torbie. Cichy, suchy dźwięk odciął całą przeszłość — kłótnię, windę, jego matkę, mieszkanie. Odciął ich siedem lat „my”, które od dawna pękały od środka.
— Dokąd pójdziesz? — głos Lukasa zadrżał pierwszy raz. Prawdziwa panika przebiła się przez jego złość. — Do znajomej? Do rodziców?
*
— Do siebie, — odpowiedziała spokojnie. — Na razie wynajmę coś małego. Potem zobaczę.
Zrobił krok, jakby chciał ją złapać za rękę. Nie odsunęła się, lecz i nie odpowiedziała na gest.
— Emilia, proszę, — mówił prawie bezgłośnie. — Nie chciałem… Myślałem, że tak będzie najlepiej. Dla wszystkich.
— Dla wszystkich? — Emilia spojrzała mu w oczy. — Wszyscy to także ja. A ty nawet nie zapytałeś.
Jego dłoń opadła.
W przedpokoju włożyła płaszcz, powoli owinęła szalik. Lukas stał obok, jakby bał się, że jednym ruchem zepsuje ostatnie, co im zostało.
— Mogę cię chociaż podwieźć? — zapytał zdławionym głosem.
— Nie. Muszę wyjść stąd sama. To ważne.
Chwyciła za klamkę. Wtedy powiedział:
— Emilia… ja to naprawię. Porozmawiam z mamą. Odwołam, co mówiłem. Tylko nie odchodź tak.
Odwróciła się. W jej oczach nie było złości. Tylko głęboka, przejmująca zmęczona cisza.
— Nie rozumiesz, — powiedziała. — To nie o mamę chodzi. Ani o mieszkanie. Chodzi o to, że uważałeś to za normalne. I myślałeś, że się ugnę. A ja już nie chcę się uginać.
Wyszła.
*
Drzwi zamknęły się za nią cicho, wręcz uprzejmie — jakby same nie chciały uczestniczyć w ich kolejnym konflikcie.
Na zewnątrz było chłodno. Emilia zaczerpnęła powietrza — ostrego, czystego, takiego, jakiego dawno nie czuła.
Wiedziała, że będzie ciężko. Że będą łzy, wątpliwości, samotne kolacje, długie rozmowy z przyjaciółką, papierologia, złość, puste wieczory. Może nawet żal.
Ale ponad tym wszystkim była jedna rzecz — lekkość. Dziwna, niepokojąca, ale prawdziwa.
Ceniła ją.
Bo po raz pierwszy od siedmiu lat podejmowała decyzję nie „dla wszystkich” — ale dla siebie.
I to było początkiem.
Nie końcem.