Dzwonek do drzwi przeciął poranną senność domu. Gwałtownie, natarczywie, jakby ktoś celowo chciał wyrwać mnie ze spokojnego snu. Zmarszczyłam brwi, podnosząc głowę z poduszki. Kto mógł przyjść o tak wczesnej porze?
Gabriela, moja teściowa, już przebierała nogami w korytarzu. Jej szept brzmiał głośniej niż każdy krzyk.
— Idę, idę! Po co tak bić w ten dzwonek…
Narzuciłam na siebie szlafrok i wyszłam z pokoju. W drzwiach stali dwaj policjanci. Serce wykonało niezgrabny przewrót i zamarło.
— Co się stało? — mój głos zabrzmiał chropowato.
Gabriela odwróciła się. Jej twarz była przepełniona udawanym bólem, oczy zaczerwienione — jakby całą noc płakała. Westchnęła, pociągnęła nosem i wskazała na mnie drżącym palcem.
— Ona! To wszystko jej wina! Okradła mnie!
Starszy z policjantów, mężczyzna o zmęczonej twarzy i ciężkim spojrzeniu, przeniósł wzrok z niej na mnie.
— Przejdźmy do salonu. Pani również — skinął mi głową.
Przeszliśmy do pokoju dziennego. Gabriela opadła teatralnie w fotel, przyciskając dłonie do piersi.
*
— Moja biżuteria… Rodzinna! Pierścionek praprababci, kolczyki mojej mamy… Wszystko zniknęło!
— Twierdzi pani, że zabrała je pańska synowa? — dopytał drugi, młodszy policjant, wyciągając notes.
— A kto inny? — jęknęła Gabriela. — Jesteśmy w domu tylko we dwie! Dałam jej dach nad głową, kiedy mój syn jest w delegacji, a ona… tak mi się odwdzięczyła!
Stałam na środku pokoju, czując, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Absurd całej sytuacji był nie do pojęcia — jakbym oglądała czyjąś historię, nie moją.
Patrzyłam na jej zapuchniętą twarz, na drżące usta i widziałam nie rozpacz, lecz źle odegrany spektakl.
— Gabrielo, o czym pani mówi? Jakie klejnoty?
— Nie udawaj, że nie rozumiesz! — pisnęła. — Wczoraj jeszcze były w szkatułce, sprawdzałam! A dziś rano… pusto!
Starszy policjant westchnął ciężko.
— Proszę pani, musimy przeszukać pani rzeczy. Czy wyraża pani zgodę?
Powoli skinęłam głową. Sprzeciw byłby tylko paliwem dla tej farsy.
— Proszę bardzo. Przeszukajcie.
Młody policjant podszedł do mojej torebki leżącej na kanapie. Patrzyłam na jego dłonie jak zahipnotyzowana.
Rozpiął suwak, zajrzał do środka i… wyjął aksamitny woreczek. Ten sam, który dziesiątki razy widziałam u Gabrieli.
Rozwiązał tasiemki i wysypał zawartość na dłoń. Złoto zabłysło, kamienie zamigotały. Pierścionek. Kolczyki. Łańcuszek.
*
— To one! — triumfalnie krzyknęła Gabriela, zrywając się z fotela. — Moje skarby! Mówiłam! Z złodziejka!
Jej oczy płonęły satysfakcją. Triumf uderzał z nich jak ogień. W jej doskonale zaplanowanym schemacie nie było ani jednej szczeliny.
Spojrzałam na policjantów, na biżuterię w mojej torebce. Pułapka zatrzasnęła się.
I wtedy poczułam… nie strach, nie rozpacz.
A lodowaty, przejrzysty spokój.
Gabriela podrzuciła mi swoją biżuterię i wezwała policję, oskarżając mnie o kradzież. Ale nie przewidziała jednego: że jestem zmęczona jej ciągłymi docinkami, drobnymi podłościami… i że w całym domu zamontowałam kamery. W każdym pokoju. Z dźwiękiem.
Moje opanowanie zbiło wszystkich z tropu. Gabriela zamilkła i spojrzała na mnie podejrzliwie.
Oczekiwała łez, błagań, histerii. A ja stałam spokojnie.
Kapitan Sokołowski — jak się później przedstawił — odchrząknął.
— Proszę pani… musi pani pojechać z nami na komisariat w celu złożenia zeznań.
— Oczywiście — odpowiedziałam równym głosem. — Jestem gotowa. A nawet mogę pomóc w śledztwie.
Gabriela znów zaszlochała, ale tym razem w jej głosie zabrzmiał niepokój. Moja spokój nie pasował do jej scenariusza.
— Pomóc? — powtórzył młody policjant. — W czym? Przyznaje się pani do winy?…
*
Kapitan Sokołowski wpatrywał się we mnie, jakby próbował zrozumieć, skąd ta nienaturalna cisza w moim zachowaniu. Nie widział ani łez, ani prób tłumaczenia, ani załamania. Tylko zimną pewność.
— Nie tylko nie przyznaję się do winy — powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. — Mogę też udowodnić, co się wydarzyło. A także kto naprawdę włożył biżuterię do mojej torebki.
Zapadła cisza. Gabriela przestała oddychać.
— Co ma pani na myśli? — ostrożnie zapytał kapitan.
— Kamery — odpowiedziałam. — Są w całym domu. Z nagrywaniem dźwięku. Rejestrują wszystko.
Młody policjant drgnął ręką, jakby na chwilę zapomniał o protokole. Kapitan tylko lekko uniósł brwi.
Gabriela pobladła natychmiast.
— Kamery?! — pisnęła. — Śledziłaś mnie?! W MOIM domu?!
— W domu, gdzie na każdym kroku była pułapka i złośliwość — odparłam cicho. — Chciałam się po prostu chronić.
— To nielegalne! — wrzasnęła.
— Nielegalne jest podrzucić komuś biżuterię i zgłosić kradzież — doprecyzowałam.
Kapitan spojrzał na mnie.
— Musimy zobaczyć nagrania. Natychmiast.
W radiowozie Gabriela siedziała obok mnie jak skulony, drżący cień. Szeptała coś pod nosem, jej dłonie zaciskały się kurczowo na torebce.
— Wszystko zepsułaś… — powtarzała. — Wszystko…
— Czy ja? — zapytałam cicho. — A może to pani przeceniła własną inscenizację?
Nie odpowiedziała.
*
Na komisariacie udostępniono nam komputer. Zalogowałam się do chmury. Pliki uporządkowane, daty, godziny. Bez ani jednego montażu, bez cięć.
Kapitan stał tuż obok.
— Proszę znaleźć odpowiedni moment.
— Proszę bardzo — kliknęłam.
Odtworzyło się nagranie: salon, wczesny poranek. Gabriela zbliża się do komody, otwiera szkatułkę, wyciąga biżuterię. Rozgląda się. Podchodzi do mojej torebki. Wsuwa klejnoty do środka. Potem… uśmiecha się.
Krótko. Złośliwie. Z triumfem.
W pokoju panowała martwa cisza.
Gabriela drżała.
— To… to manipulacja! — wrzasnęła. — Ona to spreparowała!
— Ekspert oceni autentyczność — odparł kapitan. — Ale wygląda na nagranie oryginalne.
Włączyłam dźwięk.
„No to zobaczymy, Emilio, jak się tym razem wywiniesz…” — mruczał głos Gabrieli. — „Syn i tak uwierzy mnie, nie tobie…”
Kapitan przerwał.
— Wystarczy.
Spojrzał na Gabrielę.
— Proszę pani, będzie musiała pani pójść z nami. Podejrzenie o fałszywe zeznania i próbę upozorowania przestępstwa.
— Co?! Ja?! Przecież ja… to ona! Ona mi zabrała syna! — krzyczała, chwytając go za rękaw. — Ja tylko chciałam…
*
— Chciała pani zniszczyć jej życie — dokończył. — To widać.
Stałam spokojnie. Nie było we mnie nawet triumfu. Tylko ogromna, wieloletnia zmęczona ulga.
Kiedy mnie wypuszczono, wyszłam na zimne powietrze. Od razu zrobiło mi się lżej.
Telefon zadzwonił. Na ekranie pojawiło się imię: Łukasz, mój mąż.
— Emilio? — jego głos brzmiał ostrożnie. — Dzwonili z komisariatu. Co się stało z mamą?
Zacisnęłam powieki. Potem powiedziałam cicho, ale pewnie:
— Łukaszu, musisz tu przyjechać. I musisz wszystko zobaczyć. To ważne.
Westchnął ciężko.
— Dobrze. Jadę.
— Tylko pamiętaj — powiedziałam, patrząc na spadający śnieg — dziś wszystko się wyjaśni. I dla ciebie, i dla mnie.
Rozłączyłam się.
Śnieg skrzypiał pod butami. Świat wydawał się jaśniejszy.
Po raz pierwszy od bardzo dawna wiedziałam: teraz będzie tylko lepiej.