Głos Klary drżał nie ze strachu — tylko ze zmęczenia, z tego punktu, do którego człowiek dochodzi po miesiącach milczenia i połykanych słów.

— Klara, bez scen, dobrze? — mruknął Adrian, ledwo przekroczył próg, i jak zwykle rzucił kurtkę na to samo krzesło, na które prosiła, żeby nigdy jej nie kłaść.

— Nawet nie miałam takiego zamiaru — odpowiedziała chłodno, nie zaszczycając go spojrzeniem. — No i co? Kto tym razem będzie u nas mieszkał? Znowu zamieniamy mieszkanie w hostel?

Adrian ciężko westchnął, jakby stała przed nim nie żona, a surowa kontrolerka z administracji budynku, i poszedł do kuchni. Klara domywała talerze po kolacji, którą znowu jadła sama.

— Mama trochę pomieszka… tydzień, może dwa — powiedział spokojnie, jakby mówił o wymianie firanek.

Klara odstawiła talerz, powoli się odwróciła:

— Dwa tygodnie? Tak samo jak tamte „dwa”, które rozciągnęły się na trzy miesiące? Czy jak wtedy, gdy po prostu zapomniałeś, że masz żonę?

— Ma remont. Hałas, kurz… sama rozumiesz.

— Rozumiem — kiwnęła głową. — Ale nie rozumiem, dlaczego to znowu jest mój problem.
Miałam własne życie, własne mieszkanie. A teraz mam w domu inspektora w kapciach.

Adrian wzruszył ramionami i nalewał sobie herbatę, jakby sprawa była dawno ustalona:

— Będzie mieszkała w tamtym pokoju. Przestawimy trochę mebli, żeby miała wygodniej.

*

Wewnątrz Klary coś boleśnie się zacisnęło. Ten pokój był jej przestrzenią — jej biurko, jej książki, jej zdjęcia, jej spokój.

— To mój pokój, Adrian. Obiecałeś, że zostanie mój.

Podszedł, dotknął blatu:

— Klara, jesteś dorosłą kobietą. Przestań dramatyzować. To na chwilę.

Zaśmiała się cicho — gorzko, prawie bezdźwięcznie:

— Wrócić można tylko tam, co nie zostało zrujnowane. A ty niszczysz wszystko, krok po kroku. Zawsze „przypadkiem”.

Skrzywił się:

— To tylko pokój. Tylko meble.

— To moja przestrzeń. I znowu ją przekroczyłeś.

Kilka dni później pani Barbara Rogowska stała już w drzwiach — z walizkami, garnkiem zupy i miną osoby gotowej do oblężenia. Adrian latał wokół niej, a Klara patrzyła, jak jej pokój zamienia się w obcy magazyn.

— O, jak tu u was kurzawo, Klaro — zauważyła teściowa po dziesięciu minutach. — Myślałam, że lubisz mieć porządek.

— A ja myślałam, że jeszcze się pani nie wprowadziła — odpowiedziała spokojnie Klara.

Wieczorem rzeczy teściowej leżały już na jej biurku i na jej książkach.

— Mogłeś przynajmniej uprzedzić — powiedziała Klara do męża.

— Przecież wiedziałaś. Przetrwamy — rzucił, przewijając coś w telefonie.

— „My” to ja i ty. Nie ty i twoja mama. Chcesz z nią mieszkać — proszę bardzo. Ale nie w moim mieszkaniu.

*

Adrian uniósł głowę:

— Czyli według ciebie jestem tu nikim?

— Nie. Ale zachowujesz się, jakby ja nim była.

Dni zamieniły się w próbę przetrwania. Rano teściowa uczyła ją, jak gotować wodę. W dzień przestawiała jej rzeczy. Wieczorem omawiała jej charakter z synem, jakby Klara była wadliwym projektem.

Trzeciego dnia Klara powiedziała wprost:

— Pani Barbaro, proszę pamiętać, że to nie jest pani dom.

— A rodzina, według pani, ma mieszkać osobno? — prychnęła teściowa. — Czy pani woli samotność?

— Wolę żyć tam, gdzie jestem szanowana. Gdzie moje rzeczy zostają tam, gdzie je zostawiłam.

— Ciężka z pani kobieta, Klaro. Odrywa pani męża od rodziny.

— Lepiej być samą, niż z tymi, dla których miłość jest testem cierpliwości.

Później Klara weszła na klatkę schodową i zobaczyła worki, do których teściowa wrzuciła „niepotrzebne”.
Jej stare notatki, projekty, zdjęcia — wszystko zgniecione, podarte, zniszczone.

Długo siedziała przy tych workach, gdy sąsiedzi przechodzili obok, udając, że nie widzą.

Gdy wróciła, teściowa mieszała zupę.

— Ugotowałam ci rosołek. Adrianek uwielbia — powiedziała tonem zwycięzcy.

Klara podeszła spokojnie, lecz zdecydowanie:

— Pani Barbaro. Jutro już pani tu nie będzie. I nigdy więcej.

— Co?! Ja jestem matką pani męża!

Klara spojrzała jej prosto w oczy. Pierwszy raz — bez lęku, tylko z twardą pewnością, że czas zamknąć drzwi.

*

Klara wypowiedziała te słowa cicho, ale ich ciężar wypełnił całe mieszkanie. W kuchni zapanowała gęsta cisza. Pani Barbara zastygła z chochlą w dłoni, jakby nie mogła uwierzyć, że ktoś odważył się postawić jej granicę.

Adrian! — krzyknęła, odwracając się do syna stojącego w korytarzu, jak zawsze próbującego udawać niewidzialnego. — Słyszałeś, co ona wygaduje?!

Adrian przełknął ślinę i odwrócił wzrok, jakby nagle zainteresowała go rysa na ścianie.

— Mamo… proszę cię… — zaczął, ale głos mu zgasł.

Klara patrzyła na niego — i po raz pierwszy widziała nie partnera, lecz człowieka, który całe życie był czyimś synem, ale nigdy nie nauczył się być mężem.

— Jutro — powtórzyła spokojnie. — Nie będę dłużej żyła we własnym mieszkaniu jak lokatorka.

— To też jest mój dom! — wybuchł Adrian. — I moja mama ma prawo—

— Prawo? — Klara uniosła brwi. — Prawo wyrzucać moje rzeczy? Zająć mój pokój? Podejmować decyzje za mnie? Uczyć mnie, jak oddychać?

Adrian zamilkł. Nawet on nie potrafił tego obronić.

Pani Barbara uderzyła chochlą o płytę:

— Nikt mnie nie wyrzuci z domu mojego syna! To on mnie zaprosił!

— A to jest moje mieszkanie — odpowiedziała Klara ostro. — Kupione za moje pieniądze. Z jasnym warunkiem: że będę miała tu przestrzeń, której nie muszę bronić.

Adrian odwrócił się gwałtownie:

— Chcesz powiedzieć, że jestem tu nikim? Że nawet zameldować się nie mogę?

*

— Chcesz — zamelduj się — wzruszyła ramionami. — Ale szacunek nie przychodzi z meldunkiem.

Zamilkł. Te słowa trafiły w niego mocniej niż wrzaski jego matki.

Noc była ciężka, gęsta od napięcia. Klara spała krótko, ale kiedy nad ranem otworzyła oczy, wiedziała, że decyzję podjęła już wczoraj.

Rano pani Barbara stała w korytarzu w płaszczu, z torbą w ręku. Broda uniesiona wysoko, mina obrażonej królowej.

Adrian obok — blady i zagubiony.

— Wyjeżdżam — oznajmiła chłodno. — Ale zapamiętaj, Klaro: mężczyźni długo nie znoszą kobiet tak kapryśnych jak ty. Sama sobie robisz krzywdę.

Klara uśmiechnęła się lekko i otworzyła drzwi:

— Samotność zaczyna się tam, gdzie w domu są trzy osoby, a słychać tylko jedną. Ja wybieram ciszę, nie wojnę.

Pani Barbara minęła ją jak marszałek wyprowadzany ze sztabu. Adrian poleciał za nią, mamrocząc usprawiedliwienia.

Klara zamknęła drzwi powoli. Świadomie.

Jej dłoń ani drgnęła.

Adrian wrócił po dwóch godzinach. Stał w drzwiach przygarbiony, jak człowiek, który obudził się w nowej rzeczywistości.

— Klara… to przesada. Przesadziłaś — powiedział cicho.

Spojrzała na niego spokojnie. Po raz pierwszy — bez gniewu, bez bólu.

— Nie. Po prostu przestałam się naginać.

Usiadł na krześle, potarł twarz dłońmi.

— Mama płakała… powiedziała, że ją zdradziłem.

*

— A ty? Co myślisz? — zapytała.

Powoli opuścił dłonie i spojrzał na nią, jakby pierwszy raz widział w niej człowieka z granicami.

— Nie wiem.

— To się naucz wiedzieć — powiedziała stanowczo. — Rodzina to nie sytuacja, w której jedna osoba udaje, że wszystkim jest wygodnie. To umiejętność słuchania siebie nawzajem. Szacunku do granic.

Adrian przełknął ślinę:

— Chcesz, żebym odszedł?

— Chcę, żebyś dorósł — odpowiedziała. — I zrozumiał, że rodzina to nie ty i mama przeciwko światu. To my. Ale tylko jeśli tego chcesz.

Długo milczał. W końcu westchnął:

— Chcę spróbować. Bez tego wszystkiego… Bez jej ingerowania. I bez mojego wiecznego biegania do niej.

Klara kiwnęła głową:

— Zacznij więc od jednego: postaw granicę tam, gdzie dawno powinna była być.

Adrian zamknął oczy, jakby szykował się na trudną rozmowę i wyszeptał:

— Dobrze. Spróbuję.

Patrzyła na niego — bez złudzeń, ale z cieniem możliwości.

A to już coś.

Wieczorem mieszkanie znów było ciche. Klara przeszła przez pokoje — w jej pokoju wszystko stało na miejscu, jej książki leżały tam, gdzie powinny, a powietrze znów należało do niej.

Zamknęła drzwi i oparła się o nie.

I po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła, że dom znowu oddycha.

A może teraz oddychają też oni — jeśli oboje naprawdę tego chcą.