— Kiedy wreszcie przeniesiesz własność mieszkania na Elizę? — głos Marty przeciął ciszę kuchni jak ostry odłamek szkła. — Ile można czekać? Dziewczyna ma już dwadzieścia pięć lat, a wciąż tuła się ze mną!
Klara zamarła, filiżanka z niedopitą herbatą zastygła w jej dłoni. Napój stygnął, tracąc ostatnie smużki pary, a w środku narastała gęsta, paląca gorycz. Patrzyła na Martę, na jej duże, zaczerwienione od pracy dłonie stukające nerwowy rytm o blat, i nie wierzyła własnym uszom.
— Pani mówi to serio? — wyszeptała Klara, starając się opanować drżenie w głosie. — Chce pani, żebym oddała moje mieszkanie pani córce?
Marta wyprostowała się, a jej pełne usta wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu.
— Chcę? Ja wymagam. — W jej głosie brzmiała nieukrywana stal. — Rodzina to nie cyrk, Klaro. Prawdziwa rodzina opiera się na… wzajemnej pomocy. Ty masz dwa mieszkania, a Eliza — gołe powietrze!
Klara odstawiła filiżankę na spodek. Ostry dźwięk uderzył o ciszę jak strzał.
— To moje mieszkanie, — powiedziała wyraźnie, czując, jak fala gorącego gniewu unosi się w niej coraz wyżej. — Kupione jeszcze przed pani synem. Za moje własne, skromne pieniądze — ciężko zarobione.
— No właśnie! — Marta eksplodowała, wstając z krzesła jak od sprężyny. — Myślisz tylko o sobie! Samolubka! Nie masz serca! Trzeba pomagać, a nie chomikować majątek jak szczur!
*
— Jestem dla pani obca, tak? — rzuciła chłodno Klara przez zaciśnięte zęby. — Żona pani syna, a mimo to — nikt.
— Żona to ptak przelotny, a siostra — na zawsze! — wykrztusiła Marta, po czym od razu przygryzła wargę, jakby już wiedziała, że powiedziała za dużo.
Zapadła lepka, ciężka cisza. W końcu Klara zaśmiała się cicho, drżąco.
— Teraz wszystko jasne.
Podniosła się i podeszła do okna. Oślepiające światło słońca zalewało kuchnię, zmuszając ją do zmrużenia oczu. Za szybą tętniło życie: ludzie spieszyli do pracy, samochody trąbiły, dozorca odgarniał śnieg. Nikt nie wiedział, że tu, w tej chwili, rozpada się czyjś mały, kruchy świat.
— Nie oddam mieszkania, — powiedziała twardo Klara, nie odwracając się. — Nikomu.
Marta zamrugała szybko, jakby nie dowierzała.
— Ach tak?! — zapiszczała. — To po to wyszłaś za mojego syna? Żeby oszukać, okraść, zagarnąć i siedzieć jak szczur na swoim skarbcu?!
Drzwi do przedpokoju gwałtownie się otworzyły. Kroki. Łukasz. Wszedł, rzucił szybkie spojrzenie: matka — purpurowa z wściekłości, żona — blada, jakby skamieniała.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
Marta rzuciła się do syna, chwyciła go za rękę i zawyła:
— Synku, twoja żona skąpi! Nie chce pomóc siostrze! Trzyma mieszkanie jak pies ogrodnika, a biedna Eliza cierpi!
Łukasz zmarszczył brwi. Przenosił wzrok z matki na żonę. I wtedy powiedział coś, czego nikt nie oczekiwał:
— Mamo, dość. Mieszkanie Klary to jej sprawa. Koniec tematu.
*
Ten wieczór stał się początkiem głębokiej rysy, która powoli, ale nieuchronnie zaczęła przebiegać przez fundament ich małżeństwa. Klara długo dochodziła do siebie po słowach teściowej. Chodziła po mieszkaniu, dotykając ścian, książek, foteli — wszystkiego, co wybrała sama, co odnowiła, umyła, ustawiła z miłością. To nie było tylko lokum — to był dowód jej samodzielności, owoc wielu lat walki o własne miejsce w świecie.
A ktoś chciał po to sięgnąć, jak po cudzą rzecz.
Łukasz niby ją wspierał. Obejmował, szeptał: „Jesteśmy rodziną”. Ale w jego oczach czaił się niepokój, jakby walczyły w nim dwa głosy: ukochanej żony i matki.
Kilka dni później stało się coś jeszcze dziwniejszego. Klara wracała późnym wieczorem z pracy. Na klatce panowała ciemność — żarówka się przepaliła. Kiedy weszła na swój poziom, zamarła: na wycieraczce pod drzwiami siedziała dziewczyna. Chuda, niska, z byle jak związanymi włosami i wielkimi, wilgotnymi oczami.
— Pani jest Klarą? — zapytała cicho.
— Tak. A pani?
— Jestem Eliza. Siostra Łukasza.
Klarze ścisnęło się serce.
— Co pani tu robi?
Eliza podniosła się, nerwowo ocierając policzki.
— Ja… nie mogę już słuchać mamy. Codziennie mnie dręczy, mówi, że jestem nikim bez mieszkania. Kazała mi przyjść i prosić.
Klara milczała.
*
Klara zawahała się tylko chwilę.
— Proszę wejść — powiedziała cicho.
Eliza weszła ostrożnie, jakby wchodziła do świątyni, której nie chciała zbezcześcić. Płaszcz trzymała zapięty, ramiona napięte jak struny.
Klara nastawiła czajnik i usiadła naprzeciwko niej.
— Mów — powiedziała spokojnie, choć stanowczo.
Eliza przełknęła ślinę.
— Mama… ona… — słowa więzły jej w gardle. — Ona ciągle powtarza, że jestem do niczego. Że przez mnie się wstydzi. Że jak Łukasz ma taką żonę jak pani, to ja też powinnam „się ogarnąć”. Że muszę mieć mieszkanie, bo inaczej nikt mnie nie będzie szanował…
— I przyszła pani po to mieszkanie? — Klara patrzyła jej prosto w oczy. Kłamstwa nie zniosłaby teraz.
Eliza gwałtownie pokręciła głową.
— Nie! — wybuchnęła. — Ja… ja niczego nie chcę. Mama kazała. Powiedziała: „Idź. Nawet uklęknij, jeśli trzeba”. A ja… — jej głos zadrżał. — Ja nie chcę klękać przed nikim. Po prostu… — opadła na oparcie. — Już nie mam siły.
Czajnik kliknął. Klarze wydawało się, że ten dźwięk jest głośniejszy niż zwykle.
Zanim zdążyła coś powiedzieć, w zamku przekręcił się klucz.
Łukasz.
*
Stanął w przedpokoju, zaskoczony widokiem siostry.
— Eliza? Co ty tu robisz?
Podniosła się gwałtownie.
— Nie krzycz na Klarę — powiedziała szybko. — Sama przyszłam. Nie mogłam już wytrzymać w domu. Mama… ona…
Łukasz podszedł, chwycił ją za ramiona, spojrzał jej głęboko w twarz.
— Znowu cię obrażała? — zapytał szorstko.
Eliza odwróciła wzrok.
I Klara zrozumiała — pierwszy raz od dawna — że Łukasz potrafi być nie tylko rozdartym synem, ale też bratem.
— Pakujemy rzeczy — powiedział twardo. — Dziś śpisz u nas.
— Łukasz… nie można. Mama…
— Powiedziałem: u nas.
Powietrze w pokoju zgęstniało. To była decyzja, nie propozycja.
Marta zjawiła się po dwóch godzinach. Wpadła do mieszkania jak huragan.
— Gdzie ona jest?! — wrzasnęła, widząc córkę na kanapie z kubkiem herbaty. — Ty! — wskazała na Klarę. — Ukradłaś mi dziecko?! Przeciwstawiłaś Łukasza własnej matce! Wiedziałam! Czułam to!
*
Klara się nie cofnęła.
— Nikt nikogo nie ukradł. Ona sama przyszła. Bo pani nie potrafi mówić inaczej niż krzykiem.
— A więc tak?! — Marta zrobiła krok naprzód. — Wyrzucę cię z tej rodziny! Przez ciebie mój syn…
— Mamo.
Głos Łukasza przeciął jej zdanie jak nóż.
— Eliza zostaje u nas — powiedział spokojnie. — Dopóki nie przestaniesz jej gnębić. I dopóki nie zrozumiesz, że Klara nic ci nie jest winna.
Marta stężała.
— Czyli… stajesz po stronie obcej?
— Klara jest moją żoną. Nie obcą.
Te słowa ugodziły ją bardziej niż krzyk. Marta zbladła, odwróciła się i wyszła, zatrzaskując drzwi z taką siłą, jakby chciała postawić kreskę, z której nie ma powrotu.
Eliza została u nich dwa tygodnie. Pierwszy raz od lat zaczęła wyglądać jak młoda kobieta, nie jak zagubiona dziewczyna pod presją matki. Klara pomogła jej znaleźć pracę w niewielkiej pracowni rękodzieła, gdzie liczyła się cierpliwość i precyzja — dwie rzeczy, które Eliza miała w obfitości.
Telefony Marty najpierw były częste i agresywne. Potem coraz rzadsze. Aż w końcu — ucichły.
Krzyczenie w próżnię męczy szybciej niż można się spodziewać.
*
Pewnego wieczoru, kiedy Klara kroiła warzywa na kolację, a Łukasz przeglądał wiadomości, cichy głos Elizy dobiegł z przedpokoju:
— Klaro… dziękuję. Za wszystko. Za to, że mnie pani nie wygnała. Za to, że pani wysłuchała. Za to, że pani dała mi szansę.
Klara tylko uśmiechnęła się łagodnie.
— Nie musisz dziękować. Po prostu żyj po swojemu. Nie tak, jak chce mama. Po swojemu.
Eliza skinęła głową — w jej oczach było po raz pierwszy coś nowego: spokój.
Kiedy miesiąc później ktoś zapukał do drzwi, a na progu stała Marta — blada, cicha, wyraźnie zmęczona — Klara wiedziała, że każde starcie kiedyś musi się skończyć.
— Chcę porozmawiać, — wyszeptała teściowa. — Jeśli… pozwolicie.
Łukasz już miał coś powiedzieć, ale Klara dotknęła jego ręki.
— Proszę wejść — powiedziała spokojnie.
Tym razem Marta nie weszła jak burza.
Weszła jak człowiek, który wreszcie zrozumiał, że wojna nie daje zwycięzców.
To nie była kapitulacja.
To był pierwszy krok do pokoju.