Ten dzień pękł dla Mariny jak rozbite szkło — nagle, boleśnie, w kilku miejscach naraz.
— O rany, dziewczyny, ja prawie oszalałam na tym zebraniu! — Marina zrzuciła szpilki i opadła na kanapę, nawet nie zdejmując marynarki. — Możesz to sobie wyobrazić? Oskarżają cię o defraudację — przy całym dziale! A ty jesteś, na litość boską, asem księgowości, sprawdzonym przez audytorów z „Grand Consult”!
Rozmawiała z pustką. Z kuchenną zabudową, kotem Vasco i butelką „Abrau-Durso”, którą ściskała pod pachą. Bo ludzie się zużywają, a meble milczą.
A wszystko zaczęło się banalnie. Poniedziałek.
— Marino, proszę podejść — powiedziała równym głosem Eleonora Victoria przez telefon. Takim tonem mówią tylko automaty albo teściowe, które właśnie zdecydowały rozpocząć wojnę.
Gabinet Eleonory Victorii przypominał chłodnię — tylko groźniejszą: stamtąd można było wyjść bez głowy.
Marina weszła. Skinęła powściągliwie. Za biurkiem siedziała matka jej męża. Za oknem — panorama centrum biznesowego i jej rozpadająca się samoocena.
*
— Powstała taka sytuacja… — zaczęła Eleonora Victoria, zaciskając usta. — Odkryliśmy, że w rozliczeniu za ostatni kwartał pojawił się… niedobór. Około sześciu milionów. A podpis należy do ciebie.
Marina przysiadła na samym skraju krzesła, jakby to nie było siedzisko, lecz brzeg przepaści. Nie potrafiła nic powiedzieć — jedynie uśmiechnęła się krzywo. Tym nerwowym, żałosnym uśmiechem, którego w lustrze wstyd oglądać.
— Mówi pani poważnie, Eleonoro Victoriano? — Marina próbowała zachować spokój. — Nie jestem amatorką po kursach. Odpowiadam za liczby jak lekarz za życie pacjenta. Proszę prześledzić kolejność zdarzeń.
— Już prześledziliśmy — przerwała kobieta. — Wszystko sprawdziłam. Podpisy, obliczenia. Byłaś nieuważna. Albo… zrobiłaś to celowo?
— To pułapka? — głos jej zadrżał. — Sprawdzam każdy dokument trzy razy, zanim złożę podpis! Kto w ogóle…
— Wystarczy, Marino. — Eleonora Victoria poprawiła oprawki okularów. — Jesteś zwolniona. Z odpowiednim paragrafem.
— A Martin? — wyszeptała Marina. — On wie?
*
— Oczywiście. Poparł decyzję.
W tej chwili ziemia usunęła się spod jej nóg. Nie żeby żywiła złudzenia co do szlachetności męża. Ale poprzeć decyzję matki — przeciwko niej? Po ośmiu latach małżeństwa i dwóch kredytach?
Wstała. Milcząco. A przed wyjściem powiedziała tylko:
— Eleonoro Victoriano, pani nie potrzebuje synowej. Pani potrzebne jest lustro, żeby mogła się pani sobą zachwycać i powtarzać: „Jakaż ja jestem genialna!”
Marina wyszła z biura, jakby powietrze stało się gęste i lepkie. Każdy krok wymagał siły. W lustrzanych ścianach windy odbijała się jej twarz — pobladła, zdrętwiała, a w uszach wciąż brzmiało: „On poparł”.
Martin. Ten sam, z którym wybierali meble do kuchni, spłacali kredyty, planowali przyszłość. Ten, który mówił: „Zawsze będę po twojej stronie”.
Okazało się, że góra, którą miał być, zwyczajnie się osunęła.
W domu panowała cisza. Taka, która zostawia człowiekowi miejsce na upadek. Marina postawiła torebkę na podłodze, ale dłonie jej drżały, jak u muzyka tuż przed katastrofalnym występem.
Pięć minut później drzwi otworzyły się.
— Jesteś już? — zapytał Martin, zbyt spokojnie, zbyt zwyczajnie. Jakby nic się nie wydarzyło.
Marina odwróciła się powoli.
Stał tam z nonszalancką miną, jakby wrócił po zwykłym dniu pracy.
— Wiedziałeś — powiedziała. Bez krzyku. Bez pretensji. Po prostu fakt.
*
Martin westchnął, jakby to jego życie się sypało.
— Marina… Mama wszystko mi wyjaśniła. Podpis jest twój. Nie mogłem inaczej…
— Nie mogłeś? — zrobiła krok. — Nie zadzwoniłeś. Nie zapytałeś. Nie próbowałeś sprawdzić. Po prostu… się zgodziłeś. Z tym, że jestem złodziejką?
Odwrócił wzrok.
— Po prostu poczekajmy. To się wyjaśni. Mama mówiła…
— O, skoro mama mówiła — Marina skrzywiła się. — To po co fakty, dokumenty, osiem lat małżeństwa?
Podeszła do szafki, wyjęła kopertę z kopiami raportów. Jej ręka była już stabilna.
— Wiesz, co jest ciekawe? — uniosła dokument. — Podpis — mój. Ale formularz nie. Nie używam takich układów stron. I data… to dzień, kiedy byłam na zwolnieniu. Z czterdziestostopniową gorączką. Robiłeś mi wtedy herbatę. Pamiętasz?
Martin zamarł.
— To… może pomyłka…
— Pomyłka? — spojrzała mu prosto w oczy. — A może fałszerstwo?
Słowo zawisło ciężko, nieuniknione.
Martin przełknął ślinę, ale nie podszedł.
*
— Marina, możemy to wyjaśnić. Spokojnie. Nie dramatyzuj…
— Chcesz spokojnie? — wsunęła dokumenty z powrotem do koperty i chwyciła torebkę. — Dobrze. Zrobię to spokojnie.
Minęła go powoli, pewnie, jak aktorka odgrywająca ostatnią scenę.
— Dokąd idziesz? — zapytał, podchodząc krok.
— Tam — odwróciła się w progu — gdzie nie będę musiała udowadniać własnej niewinności własnemu mężowi.
A potem dodała cicho:
— A z waszą rodziną… poradzę sobie sama.
Zamknęła drzwi. Trzask był głośniejszy niż cały dzisiejszy skandal.
Na zewnątrz mróz szczypał ją w policzki. Ludzie się spieszyli, samochody jechały jak zwykle. Tylko w Marinie coś się zmieniło.
Wybrała numer.
— Tak, panie profesorze Costa? Tu Marina.
Tak, ta Marina…
Mówił pan, że jeśli kiedyś będę potrzebować pomocy — mogę zadzwonić.
Pamięta pan? Audytował pan moje raporty pół roku temu.
Wzięła oddech.
— Pomoc będzie potrzebna. Wygląda na to, że ktoś postanowił zwalić na mnie swoje grzechy. I… chyba nie chodzi wyłącznie o księgowość.
W słuchawce zapadła cisza, a potem zdecydowany głos:
— Proszę przyjechać jutro. Rozłożymy wszystko na czynniki pierwsze.
Marina uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia — słabo, ale szczerze.
Bo po raz pierwszy od kilku godzin poczuła grunt pod nogami.
I był to jej grunt. Nie teściowej. Nie Martina.
Jej własny.